[8-tagline]

Czysto libertariańska teoria imigracji

Imigracja. Samo stosowanie tego słowa daje do myślenia — skoro każdy imigrant jest jednocześnie emigrantem, dlaczego ten pierwszy termin używany jest częściej? W XX wieku, jeśli nie liczyć krajów ogarniętych reżimem socjalistycznym, zazwyczaj trudniej było przenieść się do danego kraju, niż z jakiegoś wyjechać — lecz oczywiście skoro większość globu jest obecnie pod kontrolą państw, to wyjazd z kraju zazwyczaj wiążę się z koniecznością bycia przyjętym w innym.

To, że państwa roszczą sobie prawa do kontrolowania pewnych regionów geograficznych, nie znaczy, że rzeczywiście je posiadają. Z libertariańskiego punktu widzenia państwa nie mają zazwyczaj legitymacji do wielu terenów — takich, które nie były ani bezpośrednio zawłaszczone, ani nabyte za pieniądze z podatków. Państwa również nie mają żadnych praw do roszczeń wobec dóbr będących własnością jednostek — jeśli coś posiadam, jest to moje i nie może być równocześnie własnością państwa. Stąd libertarianie utrzymują, że strzegą praw własności indywidualnej oraz pilnują, by państwa nie zachowywały się tak, jakby miały jakiekolwiek prawo decydowania o tym, co jednostki mogą lub nie mogą robić ze swoją własnością.

Imigracja, legalna lub nielegalna, motywowana możliwościami zatrudnienia lub zasiłkami, jest przedmiotem szerokiej dyskusji w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Narzucane przez rządy schematy integracyjne stanowią bolesną rzeczywistość. Rosnąca liczba imigrantów w Europie (oraz dzieci, które im się rodzą), z których część wyróżnia się pod względem kulturowym i nie okazuje woli integracji, doprowadziła do zarówno ekonomicznych, jak i społecznych problemów, a także do alarmującego wzrostu wskaźników przestępczości — obawy przed tym zjawiskiem są uzasadnione.

Libertariańska polityka imigracyjna, nakazująca władzom filtrowanie ludności napływającej do kraju, musiałaby być kompatybilna z prawem własności, odpowiadać na pytanie „kogo państwo powinno wpuścić‖ oraz przedstawić jasną argumentację, dlaczego państwo miałoby traktować napływową ludność inaczej niż krajową. Postulaty libertarian mające na celu ograniczenie imigracji do tej pory zbyt często stanowiły mieszankę osobistych preferencji z libertariańską teorią prawa własności.

Sugeruję „czysto‖ libertariańską teorię imigracji, opartą jedynie na prawach jednostki. Odróżniam trzy różne polityki imigracyjne, które kolejno omówię:

  1. wolna imigracja, czyli bez kontroli granicznej;
  2. imigracja na zaproszenie, czyli z kontrolą graniczną po to, by odrzucać nieproszonych,;
  3. restrykcyjna imigracja, czyli z kontrolą i filtracją osób niepożądanych, oparta na wcześniej określonych kryteriach.

Stwierdzam, że indywidualnemu prawu własności najbardziej odpowiada teoria „wolnej imigracji‖

Wolna imigracja

„Kiedy liberalizm powstał w XVIII i XIX wieku, musiał walczyć o wolność emigracji. Dziś walka toczy się o wolność imigracji‖ (Mises 1985, s. 137). Wolność imigracji i „otwarte granice‖ bronione są przez wielu libertarian na różnych płaszczyznach1 . Tutaj skupię się na najważniejszym argumencie, który uważam za trudny do odrzucenia bez odrzucenia znacznej części libertariańskiego kredo2 . Wszystkie istoty ludzkie jako takie mają identyczne prawa. Wszystkie te prawa ostatecznie sprowadzają się do prawa do robienia czegokolwiek chcą z tym, co jest ich. To, co jest ich, definiowane jest jako to, co posiadają i co nie zostało nikomu ukradzione, czyli zabrane poprzedniemu prawowitemu właścicielowi bez jego zgody. Te uniwersalne prawa oczywiście nie ulegają zmianom ani poprzez przekroczenie arbitralnie ustalonej linii nazywanej granicą, ani poprzez uzyskanie kartki papieru nazywanej paszportem lub krajowym dowodem osobistym. Oznacza to, że A ma prawo do handlu z B, małżeństwa z B, podpisywania umów z B, przesyłania prezentów dla B, zapraszania B, zatrudniania B itd., jeśli żadna z tych czynności nie implikuje agresji wobec C. Z libertariańskiego punktu widzenia, „obywatelstwa‖ A, B i C nie mogą mieć wobec tego znaczenia.

Toteż, jeśli Amerykanin ma prawo zatrudnić jakiegokolwiek Amerykanina, z którym chce pracować, ma takie samo prawo do zatrudnienia każdego Meksykanina, którego wybierze. W związku z tym „nielegalna imigracja‖ oznacza typ imigracji, wobec której państwo zdecydowało się użyć agresji3 , lecz nie różniącej się pod żadnym istotnym względem od „legalnej imigracji‖. W rzeczywistości, z libertariańskiej perspektywy, nielegalna imigracja jest często lepsza, jako że w wielu przypadkach nielegalny imigrant nie może korzystać z przywilejów ludności napływowej, takich jak „akcji afirmatywnych‖, skierowanych do imigrantów z krótkim stażem oraz z pieniędzy państwa opiekuńczego, tak jak ma do tego prawo imigrant legalny4 . Rozdział pt. „Nielegalny imigrant‖ powinien bez wątpienia zostać umieszczony w Defending the Undefendable Waltera Blocka5.

Zapobieganie zatrudnianiu Meksykanów przez Amerykanów jest wobec tego jawnym naruszeniem nie tylko praw Meksykanów, ale też Amerykanów, którzy chcieliby ich zatrudnić, lecz ryzykują grzywną lub więzieniem, jeśli na to się zdecydują. Najpowszechniejszy argument za restrykcjami wobec zatrudniania obcokrajowców — mówiący, że obcokrajowcy „zabierają miejsca pracy‖ obywatelom6 — nie jest libertariańki. Lecz praca to nie własność, praca to umowa. Nie ma czegoś takiego jak prawo pozytywne do pracy gwarantowane przez obywatelstwo, a przynajmniej nie może być z libertariańskiego punktu widzenia7.

Zazwyczaj używany argument o libertariańskich „otwartych granicach‖ broniący „absolutnej wolności przemieszczania się‖ okazuje się sofizmatem (tzw. atakowaniem chochoła). Hospers, przykładowo, pyta: „Dlaczego właściciel winien mieć prawo odparcia krajowego intruza, a zagranicznego nie? (Hospers 1998, s. 155). Lecz czy jakiś libertarianin kiedykolwiek powiedział, że nie? Libertariański argument za otwartymi granicami brzmi: obcokrajowcy mają takie same (naturalne) prawa jak obywatele, ale nie więcej praw. Podobnie, „prawo imigracji‖ nie jest prawem pozytywnym, lecz jedynie prawem niezostania powstrzymanym przed podróżą z jednego kraju do drugiego; tak samo obywatel ma prawo niezostania powstrzymanym przed powrotem do domu z zagranicznych wakacji.

Hospers ponadto zastanawia się:

Gdy ktoś pyta: „Czyż nie istnieje niebezpieczeństwo, że imigranci będą przyjeżdżać do kraju, by korzystać z państwa opiekuńczego?” Jacob Hornberger odpowiada: „Pozbądźcie się więc państwa opiekuńczego!” Rzecz jasna, nie daje to odpowiedzi na zadane pytanie. Co mamy zrobić w międzyczasie? W chwili obecnej mamy dość „rozwinięte” państwo opiekuńcze, więc jaką politykę powinniśmy stosować, skoro nadal jest z nami? (Ibid., s. 158)

W podobnym tonie pisze Cox: „Czy musimy wybierać pracowników, którzy powinni być zaproszeni do kraju? Tak, musimy (2006, s. 28)‖. Ale kto to są „my‖? Polityczna większość? Sami libertarianie? Czy jednostki, które faktycznie wybierają, których obcokrajowców zatrudniają? Poza rodzącym wątpliwości użyciem słowa „my‖, błąd w tym rozumowaniu polega na założeniu, że z jakiegoś powodu nie istnieje możliwość wprowadzenia jakichkolwiek zmian w państwie opiekuńczym, ale niektórzy libertarianie chcieliby zmian w restrykcyjnej imigracji: „To tak, jakby Cox, lub ty, drogi czytelniku, z jakiegoś powodu miałbyś władzę decydowania, czy naród ma mieć federalne patrole graniczne, czy też nie — a jednocześnie nie miałbyś wpływu na żadną inną politykę‖ (Murphy 2006).

Poza tym Stany Zjednoczone prowadzą już restrykcyjną politykę imigracyjną, a mimo to nielegalnych imigrantów liczy się w milionach. Czy to naprawdę jest niespodzianką dla libertarian, że kontrola państwowa jest po prostu nieefektywna? W związku z tym, jeszcze bardziej restrykcyjna polityka imigracyjna musiałaby być politycznie racjonalna oraz możliwa w praktyce, nie wspominając już, że naprawdę skuteczna kontrola nielegalnej imigracji może wymagać krajowych dowodów osobistych i kontroli pasujących bardziej do państwa policyjnego niż państwa wolności. Nawet państwo totalitarne nie byłoby w stanie uniknąć korupcji ani napływu imigrantów, a nawet terrorystów.

Z drugiej strony, nie trzeba być libertarianinem, by zauważyć oczywistą sprzeczność w rozdawaniu przez państwo zasiłków osobom, których to właśnie państwo chce się pozbyć. Czy naprawdę byłoby aż tak niemożliwe położyć kres zasiłkom dla chociażby nielegalnych imigrantów? Jak komentuje North:

Gdy krytycy otwartej imigracji mówią mi, że ci przybysze zbankrutują w systemie państwa opiekuńczego, nie popadam w rozpacz. Kiedy mówią mi również, że szkoły publiczne nie wytrzymają presji, również nie popadam w rozpacz. Przy cenie zerowej popyt jest większy niż podaż. Im większy popyt, tym szybsze bankructwo. Jeśli wyborcy uznają, że imigranci nie są moralnie uprawnieni do systemów prawnych państwa opiekuńczego, mogę jedynie się zgodzić. Wówczas łatwiej mi będzie przejść do sedna: nikt inny też nie jest do nich uprawniony (North 1998, s. 217).

To samo założenie (prawo do własności prywatnej), które zezwala na swobodną imigrację, również zezwala na różnego rodzaju prywatną dyskryminację i zakazuje jakiejkolwiek formy państwowej dyskryminacji: wymiana handlowa pomiędzy A i B jest dobrowolna, póki oboje się na to godzą — nie jest więc dobrowolna, jeśli B nie chce mieć do czynienia z A (a z jakich powodów, to już jego własny interes), lecz jest zmuszany przez państwo do zatrudnienia go lub do handlu z nim w jakikolwiek inny sposób. Jednak dobrowolna wymiana nie może mieć miejsca, jeśli zarówno A jak i B chcą ze sobą handlować, lecz państwo im na to nie pozwala. Wszystko to mieści się w samej definicji prawa własności i dobrowolnego handlu — handel lub w tym przypadku jakakolwiek inna zależność jest dobrowolna, jeśli obaj partnerzy się na nią godzą. Wolność handlu z kim chcę i wolność zaniechania handlu z kimś, z kim nie chcę to dwie strony tego samego medalu; prawo do czegoś zawsze w następstwie rodzi prawo nie robienia tego — w innym wypadku nie jest to prawo, a obowiązek.

Hoppe wykonał dobrą robotę, przypominając wagę tego politycznie niepoprawnego, lecz podstawowego prawa, jednakże chciałbym położyć jeszcze większy nacisk na tę myśl: prawo do wykluczania nie jest jedynie konsekwencją prawa własności, lecz, mówiąc dokładniej, jest mu synonimiczne (2001, s. 139–142). Własność czegoś równa się prawu wyboru, co z tym zrobić, a więc do dyskryminacji któregoś spomiędzy nieskończonej ilości możliwych zastosowań. Sama definicja kradzieży, na przykład, zawiera dyskryminację: samo działanie, polegające na wkroczeniu do mieszkania i zabrania z niego przedmiotu, stanowi wizytę wraz z zabraniem prezentu bądź włamanie — w zależności wyłącznie od arbitralnego wyboru właściciela.

Każda próba zakazania prywatnej dyskryminacji będzie wobec tego negować prawo własności i jego następstwo — czyli fakt, że wszystkie istoty ludzkie mają takie same prawa. Prawa antydyskryminacyjne tworzą dwie klasy obywateli: w przypadku pracy, poszukujący jej może swobodnie wybierać, gdzie chce aplikować (nie będzie oskarżony o dyskryminację, jeśli ubiegać się będzie o pracę, przykładowo, w CocaColi, a nie w Pepsi, ani jeśli będzie szukał pracy jedynie w firmach zarządzanych przez białych), lecz pracodawca, wybierając, kogo zatrudni, musi często stosować się do zasad politycznej poprawności po to, by nie zostać posądzonym o dyskryminację. W obliczu „akcji afirmacyjnych‖ rasizm i tworzenie się różnych klas społecznych są jeszcze bardziej oczywiste: powołując się na odgórnie zdefiniowane cechy etniczne, niektórzy ludzie mają „prawa‖, których inni nie mają.

Wyjątek od wolnej imigracji jest często czyniony wobec kryminalistów i nosicieli chorób zakaźnych8 . Istotne jednak pytanie brzmi: czy chorzy obcokrajowcy i zagraniczni przestępcy powinni być traktowani inaczej niż chorzy i przestępcy miejscowi? Można zrozumieć wykluczanie przenoszących choroby obcokrajowców, lecz konieczne byłoby znaleźć powód, dla którego nie wykluczano by również obywateli chorych na grypę. Co do zagranicznych kryminalistów, ciekawy argument mówi, że atrakcyjnym może być dla nich życie w więzieniu w bogatym państwie. Czy wobec tego powinni być traktowani inaczej niż obywatele, którzy nie chcą żyć w więzieniu? Lecz ten sam argument dotyczy obywateli różnych klas dochodowych: dane przestępstwo może być usprawiedliwione jako racjonalne w sensie takim, że dla ludzi, którzy je popełniają, potencjalne zyski przewyższają potencjalne straty (położenie na szali szans i ryzyka bycia złapanym na gorącym uczynku). Wartość okazji pójścia do więzienia może być znacząco inna dla bezdomnego obywatela, która nie ma dużo do stracenia, niż dla bogatego biznesmena, który trafiając za kratki może stracić znaczną ilość cennego czasu i pieniędzy. Więc jeśli istnieje problem ze zbyt dużą wagą argumentu o „atrakcyjności‖ więzień (lub kosztem dla podatników, w podobnym argumencie), to nie jest to kwestia ograniczona do problemu imigracji.

Imigracja na zaproszenie

Hoppe przedstawia sprawę imigracji na zaproszenie następująco:

Zjawiska handlu i imigracji są różne w podstawowym względem, a znaczenia słów „wolny” i „ograniczony” w połączeniu z nimi skrajnie się różnią. Ludzie mogą przeprowadzać się i migrować — dobra i usługi, same z sobie, nie mogą. Innymi słowy, podczas gdy ktoś może migrować z jednego miejsca do drugiego bez przymusu ze strony innej osoby, dobra i usługi nie mogą być przenoszone z miejsca na miejsce, chyba że zarówno ich nadawca, jak i adresat się na to godzą (...) Stąd, promując wolny handel i restrykcyjną imigrację, człowiek stosuje się do tej samej zasady: wymaga zaproszenia dla ludzi, tak jak dla dóbr i usług. (1998, s. 126–127)

Gdyby cała ziemia była prywatną własnością, moglibyśmy zgodzić się z Hoppem: w tym przypadku, jednostka musiałaby uzyskać zgodę wszystkich właścicieli, na których własność by wkraczała. Sytuacja jednak komplikuje się w przypadku państw:

Jeśli rząd wydala osobę, podczas gdy co najmniej jeden zamieszkały na terenie kraju obywatel chce zezwolić tej osobie na wejście na jego własność, mamy do czynienia z narzuconym wydaleniem (zjawiskiem, które nie istnieje w systemie anarchii własności prywatnej). Co więcej, jeśli rząd zezwoli osobie na wjazd, podczas gdy ani jeden obywatel nie chce mieć jej na swojej własności, mamy do czynienia z narzuconą integracją (również nie mającej prawa bytu w tym systemie). (Hoppe 2001, s. 142)

Tak długo jednak, jak ziemia nie jest w stu procentach własnością prywatną, człowiek może podróżować, nie wkraczając na czyjkolwiek prywatny teren, korzystając jedynie z niczyjego terenu (niezamieszkałego, niezabudowanego, bez prawowitego właściciela) lub używając jedynie „własności publicznej‖9.

Kolejny argument Hoppego jest bardziej pragmatyczny. Przekonuje, że otwarte granice doprowadziłyby do napływu tylu bezproduktywnych i niechcianych imigrantów, że — biorąc za przykład Stany Zjednoczone czy Szwajcarię — „urosłoby to do rozmiarów ogromnej zagranicznej inwazji i ostatecznie doprowadziłoby do zaniku amerykańskiej i szwajcarskiej cywilizacji‖ (1998, s. 227). Lecz jeśli imigrantom zezwoli się jedynie na wstęp na terytorium będącą własnością publiczną, nie będą podejmować pracy oraz będą powszechnie niemile widziani, to z czego mają żyć? Nawet jeśli państwo opiekuńcze nie zostanie zniesione przed otwarciem granic, trudno wyobrazić sobie, że mieszkańcy nie zaczną zauważać, że ich ulice przepełnione są bezczynnymi imigrantami. Bez zasiłków państwowych czy prywatnych organizacji dobroczynnych nawet Szwajcaria nie jest wystarczająco bogata, by pozwolić sobie na nieograniczoną ilość jedzenia leżącego na ulicach. Imigranci mogliby podejmować próby utrzymania się z kradzieży lub celowo trafiać do więzień, lecz podobne problemy mogą zaistnieć nawet przy restrykcyjnej imigracji. A jeśli żebracy i bezrobotni zapełniający ulice stanowiliby problem i pojawiłyby się powody, by tego zabronić , nadal nie byłoby powodu, by ograniczyć zakaz tylko do obcokrajowców.

Czy brak bezpieczeństwa pogłębiłby się przy otwartych granicach? Tak — to kwestia, której nie można zignorować. W Szwajcarii, przykładowo, znaczna część przestępstw z użyciem i przestępstw przeciw mieniu popełniana jest przez obcokrajowców niemieszkających w kraju na stałe. Wskaźnik przestępczości mieszkańców obcego pochodzenia jest jednak mniej więcej równy wskaźnikowi obywateli Szwajcarskich — głównym problemem są cudzoziemcy niemieszkający na stałe w Szwajcarii. Mimo że mogą istnieć wyjątki, dość często zagraniczni kryminaliści czasowo przebywający na terenie kraju imigranci są nieproszeni, podczas gdy imigranci mieszkający są zapraszani. Główny wniosek płynący z danych o przestępczości jest więc taki, iż imigracja na zaproszenie nie jest w istocie problemem, a jest nim ta nieproszona. Problem jednak pozostaje, a argument dotyczący bezpieczeństwa nie traci wagi: wydaje się raczej oczywiste, że Szwajcaria byłaby obecnie znacznie bezpieczniejszym miejscem, gdyby pięćdziesiąt lat temu wzniesiono wysoki mur wzdłuż całej szwajcarskiej granicy i od tej pory nie przyjmowano żadnych obcokrajowców. Jeśli zagraniczna część ludności ma wyższy wskaźnik przestępczości niż ogół mieszkańców, jej dyskryminacja może być dobrym sposobem na zwiększenie bezpieczeństwa. Ale inne grupy społeczne, jak młodzi mężczyźni, również mają wyższy wskaźnik przestępczości niż społeczeństwo ogólnie i naruszanie praw jednej grupy, z której większość jest niewinna, w imię bezpieczeństwa innej części ludności nie wydaje się libertariańskie.

Jeśli imigracja ma być „ na zaproszenie‖, jak zdefiniować „zaproszenie‖? Kwestia zaproszenia mogłaby być ujęta następująco: czy ktokolwiek wpuści imigranta na swoją prywatną posesję? Jeśli turysta potrzebuje pokoju hotelowego, biletu lotniczego i posiłku, poprzez zawieranie umowy handlu z nim, tubylcy w istocie „zapraszają‖ go.

Hoppe pisze:

W każdym miejscu wjazdu i wzdłuż granicy, rząd, jako powiernik obywateli, musi sprawdzać wszystkie nowo napływające osoby pod kątem posiadania biletu wstępu — ważnego zaproszenia wydanego przez właściciela tutejszej własności — a każdy nieposiadający takiego biletu będzie wydalany na swój koszt (ibid., s.231).

Oczywiście mogłyby istnieć inne sposoby potwierdzania „zaproszenia‖: zgoda na osiedlenie (wydawana jedynie ludziom uprzednio zapraszanym jako pracownicy), potwierdzenie posiadania nieruchomości itd. Lecz czy to są warunki, których powinno się wymagać? Co z turystami, którzy chcą jedynie korzystać z dróg i nieco pozwiedzać? Czy oni również potrzebują zaproszenia, i — jeśli tak — od kogo?

Kolejny warunek Hoppego wydaje się „łagodny‖:

W zgodzie z celem, jakim jest uczynienie każdej imigracji imigracją na zaproszenie, fundamentalnym wymaganiem dla uzyskania obywatelstwa jest nabycie własności, a dokładniej mówiąc, nieruchomości. (ibid., s. 232)

Jeśli osoba byłaby w stanie uzyskać nie tylko status rezydenta, ale nawet obywatela jedynie poprzez nabycie nieruchomości, wówczas imigracja do Stanów Zjednoczonych czy Szwajcarii, przy zgodzie na ten warunek, faktycznie byłaby dla wielu łatwiejsza, niż jest obecnie10. Obywatelstwo implikuje „prawo‖ do głosowania, zazwyczaj niedostępne dla mieszkańców zza granicy i wszystkich innych obcokrajowców, podczas gdy obywatele mogą głosować, będąc również za granicą. „Prawo‖ do głosowania powinno być, bardziej adekwatnie, określane jako prawny przywilej, upoważnienie, lub władza (mała, acz realna) podejmowania decyzji o własności innych ludzi. Nie ma powodu, by uznawać rozszerzenie uprawnienia do głosowania dla większej ilości osób za rzecz dobrą:

Byłoby trudno uznać w oparciu o jakąkolwiek demokratyczną teorię, że jakiekolwiek rozszerzenie praw wyborczych to ulepszenie. Mówimy o uniwersalnym prawie wyborczym dla dorosłych, lecz ograniczenia tego prawa są w istocie w znacznym stopniu determinowane przez względy celowości. Najczęstsze ograniczenie wiekowe — 21 lat — oraz wykluczenie przestępców, obcokrajowców, nielegalnych imigrantów i mieszkańców regionów i terytoriów specjalnych są powszechnie akceptowane (...). To mało powiedzieć, że równość wobec prawa wymaga tego, by wszyscy dorośli mieli prawo głosowania; zasada ta będzie działać, jeśli te same bezosobowe reguły stosowane będą wobec wszystkich (Hayek 1978, s. 105).

I cytując samego Hoppego:

Sukcesywne rozszerzanie uprawnień i ostateczne ustanowienie uniwersalnego prawa wyborczego dla dorosłych zrobiły wewnątrz każdego państwa to, co światowa demokracja zrobiłaby dla całego globu: wprawiły w ruch wydającą się trwałą tendencję do redystrybucji bogactwa i dochodów.

Prawo zapraszania, kogo się chce, na swoją posesję jest prawdziwym prawem w sensie libertariańskim — „prawo‖ wyborcze nie jest. Rozszerzenie uprawnienia do głosowania dla nie-obywateli (lub łatwy dostęp do obywatelstwa, które jest w pewnym sensie jego ekwiwalentem) to inna sprawa, niż sam napływ imigrantów: jeśli zaproszę imigranta, może on wejść na moją posesję oraz „własność publiczną‖, lecz nie na własność prywatną innych ludzi11. By odróżnić samą imigrację od zdobycia obywatelstwa, North, odwołując się do biblijnego Izraela, wskazuje: „Istotną granicą jest obywatelstwo, a nie linia graniczna. To, kto zostawał sędzią w Izraelu, było o wiele ważniejszą sprawą niż to, kto został jego mieszkańcem‖ (1998, s. 215). I podsumowuje:

Gdy imigrant może łatwo uzyskać dostęp do obywatelstwa, lecz bez żadnego wyznania wiary poza obietnicą przestrzegania prawa i Konstytucji, zdobywa przez to prawa do uczestnictwa w procesie zmiany zarówno prawa, jak i Konstytucji. Może szukać sposobów, by uczynić prawo i Konstytucję doprasowaną do jego wyznania wiary. To jest sedno sprawy, sedno problemu (...). Dziś w Stanach Zjednoczonych okres oczekiwania na obywatelstwo to zaledwie pięć lat. W innych demokratycznych państwach jego długość jest zbliżona. To, a nie zagrożenie konkurencją w gospodarce, stanowi problem, jaki stwarza imigracja dla wolnego społeczeństwa. Jako że obywatel autorytatywnie tworzy prawo i stara się narzucić je innym, może stać się zagrożeniem dla wolnego społeczeństwa. (ibid., s. 218-19)

Problem głosowania w nawiązaniu do imigracji różni się jednak w zależności od kraju: w Stanach Zjednoczonych, przy nabywaniu obywatelstwa zgodnie z ius soli, problem jest oczywisty i nadanie nie-obywatelom praw wyborczych, tak jak to niektórzy proponują, ewidentnie go nie rozwiąże; w przypadku Szwajcarii, gdzie stosuje się ius sanguinis i obywatelstwo jest trudne do nabycia i gdzie w niektórych kantonach wymaga się zgody większości ich obywateli, te dwie kwestie są od siebie oddzielone w bardziej widoczny sposób12.

Inny warunek sugerowany przez Hoppego jest bardziej drastyczny: „Zapraszający jest w pełni odpowiedzialny swoją własnością za jakiekolwiek przestępstwo popełnione przez zaproszonego wobec człowieka, własności lub strony trzeciej‖ (1998, s. 231). Skoro przestępstwo jest agresją wobec czyjejś własności, jest to takie samo przestępstwo niezależnie od tego, czy popełnione jest przez osobę tutejszą, przez nieproszonego czy proszonego obcokrajowca. Efektywny system bezpieczeństwa powinien ochraniać przed wszystkimi przed przestępcami i starać się powstrzymywać ich od popełniania przestępstw. Dlaczego zapraszający imigranta ma być odpowiedzialny za jego czyny? Jeśli ktoś ma ponosić odpowiedzialność za przybycie nowej osoby do „wspólnoty‖, to samo winno tyczyć się dzieci: A może być okradziony przez imigranta, którego nie byłoby, gdyby B go nie zaprosił, ale może też być okradziony przez syna lub wnuka B (wiek pozostaje bez znaczenia), których również by nie było, gdyby B zdecydował się nie mieć dzieci.

Restrykcyjna imigracja

W moich komentarzach odnośnie do imigracji na zaproszenie uznałem, że państwo filtruje przejścia graniczne oraz że zaproszenie to konieczny i wystarczający warunek, który należy spełnić, by móc przybyć na teren państwa. Hoppe jednak posuwa się dalej, sugerując, że w sytuacji „publicznej własności‖ pewnych obszarów, państwo powinno „zachowywać się‖ tak, jakby było ich prywatnym właścicielem:

Niedopuszczalnym jest przekonywać, jak robili to niektórzy zwolennicy otwartych granic, że podczas gdy obcokrajowcy nie mogą wejść na prywatny teren bez pozwolenia właściciela, mogą wejść na teren będący własnością publiczną. Ich zdaniem, publiczna własność jest podobna do własności niczyjej, tzn. „otwarta” dla wszystkich, tak obywateli jak i obcokrajowców. Owa analogia pomiędzy własnością publiczną a własnością niczyją jest jednak błędna. Istnieje kategoryczna różnica pomiędzy niczyimi zasobami (otwartymi granicami) a własnością publiczną. Własność publiczna jest konsekwencją państwowo-rządowych zawłaszczeń — wskutek rozwiązań prawnych lub polityki podatkowej — własności początkowo będącej w rękach prywatnych. Podczas gdy państwo nie uznaje, że jest czyjąś własnością, cała własność publiczna kontrolowana przez rząd istnieje dzięki płacącym podatki członkom lokalnej społeczności. Austriacy, Szwajcarzy i Włosi, w zależności od wielkości podatków płaconych przez każdego z nich, utworzyli austriacką, szwajcarską i włoską własność publiczną. Dlatego muszą być uznawani za jej prawowitych właścicieli. Obcokrajowcy nie podlegali opodatkowaniu i wywłaszczeniu kraju, do którego przyjeżdżają, toteż nie mogą rościć sobie praw do austriackiej, szwajcarskiej lub włoskiej własności publicznej. (2002, s. 90)

W ten sposób Hoppe twierdzi, że państwo powinno stosować dyskryminację w zależności od (rzekomych) preferencji mieszkańców, którzy uznawani są za współwłaścicieli „publicznie posiadanych‖ zasobów finansowanych z ich podatków:

Najlepsza wizja, jaką można sobie zażyczyć, nawet jeśli jest to sprzeczne z „naturą” demokracji i w związku z tym jest mało prawdopodobne, to zachowywanie się demokratycznych władz tak, jakby byli właścicielami państwa i mieli prawo decydowania o tym, kogo przyjąć, a kogo wydalić z ich prywatnego terytorium (ich własnych domów). Wiąże się to ze stosowaniem najdalej idącej dyskryminacji: surowej dyskryminacji w zależności od umiejętności, charakterów i zgodności kulturowej (...). Wszyscy imigranci [powinni] testowo wykazać się nie tylko znajomością języka (angielskiego), lecz również ogólną, wyższą (ponadprzeciętną) sprawnością intelektualną oraz cechami charakteru, jak również zgodnym systemem wartości. (2001, s. 148–49)

Wszystkie te kryteria są jednak jedynie preferencjami: nie jesteśmy w stanie wiedzieć na pewno, czy wszyscy właściciele stosowaliby dyskryminację w oparciu o te zasady13 i spornym jest, czy kryteria te są dobre i czy państwo w istocie byłoby w stanie stosować efektywną dyskryminację na ich podstawie14.

Co więcej, wymaganie, by władze zachowywały się jak właściciele całego kraju (w podobny sposób jak monarchowie) to stąpanie po cienkim lodzie:

Czemu mamy na tym poprzestać? Dlaczego władze powinny zachowywać się jak właściciele tylko w obszarze polityki imigracyjnej? Logicznie rzecz biorąc, powinni odnieść to również do polityki emigracyjnej (...). Wynika z tego, że demokratyczne władze powinny być w stanie, à la dawny Związek Radziecki, powstrzymywać produktywne jednostki przed wyjazdem z kraju i pozbywać się tych bezproduktywnych — wszystko na rzecz polepszenia wartości narodu. (Richman 2000)

Restrykcje przedstawione przez Kinsellę (2005) brzmią jeszcze bardziej radykalnie:

Jeśli władze federalne przyjęłyby zasadę, że jedynie obywatele i konkretni zaproszeni obcokrajowcy mieliby pozwolenie na korzystanie z ich zasobów, doprowadziłoby to do radykalnego ograniczenia imigracji. Nawet jeśli prywatni właściciele nie mieliby ograniczeń w zapraszaniu kogokolwiek by chcieli, trudno byłoby owym gościom dostać się tam lub stamtąd wydostać, korzystając, powiedzmy, z publicznych dróg. Więc samo zabronienie obcokrajowcom korzystania z publicznej własności byłoby środkiem ustanowienia de facto restrykcji imigracyjnych. Nie musi to być dosłowny zakaz posiadania na swojej ziemi nielegalnych imigrantów przez prywatnych właścicieli. Można jedynie powstrzymać ich od używania dróg i portów — które to państwo posiada. Wydaje mi się, że ustanawianie norm określających zasady korzystania z dróg publicznych nie jest z istoty nielibertariańskie.

Można utrzymywać, że lepiej jest, gdy państwo zezwala na użycie dróg jako szlaków transportowych aniżeli w celu urządzania militarnych parad czy strajków. Można też utrzymywać, że jest również w porządku, jeśli państwo zabrania rozbijania namiotu na środku autostrady. I nawet jeśli działanie takie byłoby dla kogoś zasadne, raczej nie ma sensu błagać państwo o pozwolenie. Jednak inne przypadki mogą być mniej oczywiste, a decyzje państwa dotyczące użycia rzadkich zasobów są z zasady arbitralne. Kwestia zasad odnoszących się do użytkowania zasobów kontrolowanych przez państwo jest dyskusyjna i prawdopodobnie niemożliwe jest dojście do porozumienia w sprawnie gorszych rozwiązań. Czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego państwo powinno dyskryminować obywateli pod względem tego, kto może używać dróg, zarówno pośród obywateli, jak i obcokrajowców?

Argument za wydalaniem imigrantów został przeanalizowany za pomocą analogii do przypadku „menela w bibliotece publicznej‖: czy państwo powinno wypraszać meneli z biblioteki publicznej? Block i Callahan uznają bibliotekę za dobro, którym każdy może dysponować; Hoppe uznaje ją za własność podatników (stąd według niego libertarianie powinni przyjmować pogląd, iż państwo powinno odgrywać rolę właściciela biblioteki i wypraszać meneli). Żadne z tych podejść nie jest dla mnie zadowalające, jeśli uznamy bibliotekę lub jej zawartość za dobra uwłaszczone albo za dobra pozyskane za pomocą podatków.

Powiedzmy, że przykładowo w bibliotece jest książka o rewolucyjnej tematyce, którą państwo mi skonfiskowało. Menel mógłby wziąć tę książkę z biblioteki i oddać ją mnie. Mógłby też wziąć książkę dla siebie, a nawet zniszczyć ją. W pierwszym przypadku książka powraca do prawowitego właściciela, w drugim — nie. Weźmy kolejny przykład: przyjmijmy, że jestem właścicielem prywatnej biblioteki. Państwo nacjonalizuje ją i zamienia w bibliotekę publiczną. Wówczas grupa „wyzwolicieli‖ wysadza ją w powietrze. Które ze złych rozwiązań jest dla mnie lepsze — biblioteka w rękach państwa, czy wysadzona w powietrze? Z drugiej strony, jak Block słusznie podkreśla, w niektórych przypadkach wysadzanie własności publicznej jest uzasadnione. Przyjmijmy, że państwo odbiera mi czołg i używa go do ataku na mnie czy inne niewinne ofiary. Wówczas owszem — wysadzenie czołgu jest pożądane i jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem.

Sprawa oczywiście komplikuje się, gdy państwo opodatkowuje wielu ludzi i korzysta z tych dochodów w celu finansowania wielu różnych dóbr i usług. Jeśli podążymy za tezą, że dobrze jest, gdy ktoś „wyswobadza‖ dobra i pieniądze z rąk państwa, to wówczas powinniśmy cieszyć się, że coraz więcej osób stara się o środki z pomocy społecznej. Można by się kłócić, że przyczyniają się do upadku państwa opiekuńczego, lecz czy etyczne jest przyjmować kradzione pieniądze albo okradać złodzieja? Odzyskać skradzione dobra to jedno, a „wyswobadzać‖ jakiekolwiek możliwe dobra od państwa to drugie15. Nie jest oczywiste, czy prawowity właściciel skradzionego dobra wolałby widzieć je w rękach anonimowego menela czy w bibliotece publicznej.

Musimy jednak również zaznaczyć, że nie uważamy, iż słuszny jest argument o tym, że państwo będzie musiało zastąpić skradzione książki poprzez podwyższenie podatków i wobec tego zabieranie dóbr państwu jest zawsze równoznaczne z zabieraniem ich podatnikom. Jeśli odbieram skradzione dobro złodziejowi, nie ponoszę odpowiedzialności za to, że zrekompensuje on to sobie, okradając kolejną osobę. Lecz wróćmy do naszego menela: jeśli menele w większości nie płacą podatków, zwolennicy ograniczonej imigracji nadal nie podają powodu, dla którego zagraniczny menel miałby być traktowany inaczej niż lokalny.

Każdy podatnik jest zaledwie jednym z wielu, których pieniądze wykorzystane zostały w celu sfinansowania drogi publicznej lub innego wspólnego dobra. Wobec tego, jeśli podatnik ma prawo do preferencji wobec przeznaczenia tych pieniędzy, prawo jest to ograniczone tym, że wszyscy inni „współwłaściciele‖ mają takie samo prawo. Jednak podatnik jest w pełni właścicielem swojego domu i pieniędzy. Czy pod względem kompensowania praw własności jest zasadne lub nawet „najlepsze z gorszych rozwiązań‖, żeby państwo powstrzymywało wszystkich ludzi od robienia czegoś ze swoją własnością, która jest w całości ich, kierując się tym, że większość „niedobrowolnych współwłaścicieli‖ mogłaby nie zgodzić się na to? Przyjmijmy, że mieszkam w domu w Teksasie i posiadam wokół niego znaczny obszar ziemi, bez żadnych dróg, i że zatrudniam Meksykanów do pracy. Przyjmijmy również, że nie korzystają oni z żadnej własności publicznej, przychodząc do pracy, za to przemierzają w tym celu pustynię, co — zgodnie z zasadą Kinselli — jest w porządku. Tu pojawia się państwo. Okrada mnie ono z mojej własności, konfiskując ziemię wokół mojego domu i buduje drogę dookoła niego, opłaca ją z podatków odległych sąsiadów, którzy okazują się nie lubić Meksykanów. Czy wobec tego powinienem być zmuszony do zwolnienia Meksykanów, których zatrudniałem, skoro nie mieliby odtąd prawa korzystania z drogi, w celu dostania się do pracy w moim domu?

Argument o obszarach będących „własnością publiczną‖ wpędza nas w pułapkę interwencjonizmu16. Poprzez jedno pogwałcenie praw własności prywatnej (użycie agresji dla sfinansowania jakiegoś dobra) zostalibyśmy doprowadzeni do stosowania innego prawa (użycie agresji w celu powstrzymania pewnych jednostek od zapraszania kogokolwiek chcą na swoją posesję). Co więcej, podobne rozumowanie można by zastosować (i, niestety, często tak się dzieje) do obrony kilku innych ograniczeń wolności. Jeśli na przykład nacjonalizujemy medycynę, wydaje się słuszne ze strony rządu powstrzymywać ludzi od palenia, używania narkotyków, jedzenia zbyt dużo czy uprawiania niebezpiecznych sportów, a obowiązkowymi uczynienie bezpiecznej aktywności fizycznej, jedzenia warzyw i zapinania pasów bezpieczeństwa, skoro koszty tego ponoszą wszyscy17. Libertarianie powinni jednak dążyć do bezpośredniego rozwiązania: zlikwidowania znacjonalizowanej medycyny. Łatwiej jest powstrzymać państwową interwencję, która może przyczynić się do powstawania problemów, niż próbować powstrzymać konsekwencje tych problemów: „Dla każdego społecznego problemu A spowodowanego przez rządowy program X, problem A może być rozwiązany poprzez obalenie programu X‖ (Stepp 2001).

Kolejną kwestią jest legitymacja, jaką argument o obszarach będących „publiczną własnością‖ nadaje zasadzie rządów większości. Zasada rządów większości jest zasadna, jeśli została jednomyślnie zaakceptowana, a nie jeśli narzucono ją niechętnym podatnikom. Lecz nawet jeśli zasada większości byłaby zasadna, to Kinsella nie dowodzi, że lokalni mieszkańcy koniecznie opowiadają się za ograniczoną imigracją. W Szwajcarii, przykładowo, część referendów dotyczących ograniczenia liczby obcokrajowców miało wynik negatywny. Nie mówię, że większość koniecznie opowiadałaby się za całkowicie otwartymi granicami, ale oczywiście nie ma w tej kwestii jednomyślności ani nawet niczego do niej zbliżonego. Niektórzy chcą zapraszania obcokrajowców — inni nie. Istotniejszy jest fakt, że ludzie rzeczywiście zapraszają imigrantów — zatrudniają ich, zapewniają zakwaterowanie i handlują z nimi. Najbardziej libertariańska postawa polegałaby na zezwoleniu na to, by ludzie robili, co chcą, z zasobami, które są ich prawowitą własnością, a których użytkowanie nie jest objęte żadnym jednomyślnym porozumieniem.

Radykalna wersja argumentu o „obszarach publicznych‖ użyta przez Hoppego i Kinsellę mówiłaby, że każde pojawienie się imigranta bezwarunkowo stanowi wtargnięcie, jeśli nie ma jednomyślności w sprawie jego przyjazdu. Jednak ten argument dowodziłby zbyt wiele. Hoppe słusznie wskazuje, że „każdy argument za międzynarodowym protekcjonizmem jest jednocześnie argumentem za międzyregionalnym protekcjonizmem‖ (1998, s. 222). Miałoby to zastosowanie również w takim przypadku: znaczyłoby to, że nie tylko imigracja z innego kraju, ale również przeprowadzka z innego regionu lub miasta18, narodziny dziecka lub nawet ruch turystyczny — każde z nich byłoby wtargnięciem. Nawet w słabej formie, w której Kinsella to przedstawia, tzn. że jeśli kierować się tym, co większość uznaje za „rozsądne‖ w odniesieniu do obszarów publicznych, to wniosek byłby taki, iż para nie powinna mieć zezwolenia na posiadanie dziecka, jeśli większość mieszkańców tego miasta nie wyraziłaby na to zgody ze względu na to, że nie chcą, by więcej ludzi korzystało z dróg, które opłacają19.

Istnieje również inny poważny problem z argumentem o drogach: w zależności od kraju, drogi mogą również nie być opłacane z podatków mieszkańców. Mogły być zbudowane dawno temu ze środków z podatków ludzi dawno zmarłych, a ich obecne utrzymanie może opierać się na środkach z akcyzy. Co wtedy? Czemu wówczas imigrant miałby mieć mniejsze prawo do używania dróg publicznych? Dalej, co z ludźmi, którzy nie płacą regularnie podatków, które przeznacza się na finansowanie dróg — czy oni też nie powinni być wydaleni z kraju? Jeśli niektórzy nie powinni mieć dostępu do „publicznych‖ dróg, parków itd., dlatego że nie płacą podatków, to nie ma powodów, by reguła ta odnosiła się tylko do imigrantów. Podążając za logiką tego argumentu, zasada ta powinna brzmieć: zezwólmy wszystkim podatnikom (netto) — lub ludziom wyrażającym taką wolę — na pozostanie lub wjazd do kraju oraz wydalmy lub zabrońmy wjazdu tym, którzy żerują na podatkach.

Podsumowanie

Argument przeciw wolnej imigracji staje się wobec tego nieprzekonujący: żaden argument za ograniczaniem imigracji nie dostarcza mocnych powodów, dla których należałoby traktować obcokrajowców inaczej aniżeli lokalnych mieszkańców. Kwestie takie jak przestępczość, prawo wyborcze, państwo dobrobytu i prawo antydyskryminacyjne rodzą mimo to pewne uzasadnione obawy. Co do przestępczości, wzmocnienie prawa własności prywatnej, z prawem do obrony własności przed intruzami włącznie, jawi się jako słuszne rozwiązanie. Państwowa policja zamiast ścigać sprawców przestępstw bez ofiary, powinna zajmować się obroną mieszkańców przed prawdziwymi przestępcami, czy to zza granicy, czy z wewnątrz kraju. Sprawa prawa wyborczego jest kwestią odrębną od prawa do pracy i zamieszkania na terenie danego kraju i nie istnieje argument na bazie praw libertariańskich za pozytywnym prawem do obywatelstwa czy głosowania. Odnośnie do państwa opiekuńczego jedynym rozwiązaniem jest próba doprowadzenia do likwidacji zasiłków dla imigrantów — a właściwie wszystkich zasiłków.

Niektórzy mogą powiedzieć, że libertarianie nigdy nie będą mieli prawa głosu w tej kwestii. Lecz czy będą je mieli w sprawie imigracji lub czymś z nią związanym? Jeśli libertarianin miałby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych i miałby poparcie libertariańskiej Izby Reprezentantów i Senatu, mógłby jak gdyby nigdy nic podejmować wszystkie istotne decyzje równocześnie. Z drugiej strony jeśli kwestie te miałyby być rozstrzygane za pomocą referendów, ich wyniki oscylowałyby raczej wokół „najmniejszego zła‖, a na pytanie, czym ono jest, zazwyczaj nie ma jasnej, czysto libertariańskiej odpowiedzi20.

Mówiąc o tym, kogo chcemy wpuścić do kraju, mówimy o osobistych  preferencjach. Wymaganie, by państwo odgrywało rolę właściciela, rodzi problem polegający na tym, że różni właściciele mogą mieć różne opinie na temat tego, kogo wpuścić. Nie ma zbytniego sensu próbować przekonywać, że państwo zachowywałoby się tak, jak niektórzy (może większość, może nie) z nas postąpiłaby w przypadku podejmowania wyboru w roli właściciela. Państwo i tak nie posłucha i nie dojdziemy do zgody w tej kwestii — ani pośród libertarian, ani pośród całej populacji. W zamian za to libertarianie powinni skupić się na szerzeniu libertariańskich idei, czyli zniesieniu państwa opiekuńczego, wzmocnieniu prawa właścicieli do swobodnej dyskryminacji i lepszej ochrony praw własności.